Było niewiele przed północą, szłam sobie przez chodniczek przecinający wąski pas zieleni. Nagle, ni stąd, ni zowąd, coś zaszeleściło w trawie. Pan-bardzo-duży-Jeż. I przestraszył się równie mocno jak ja. Szybko jednak zrozumiałam, że to ja muszę zachować zimną krew. Patrzyliśmy siebie w oczy i widziałam, jak mocno drga jego ciałko, z częstotliwością bliską bicia mego serca. Bardzo chciałam go uspokoić, wiedziałam, że jeśli tylko ruszę dalej, gotowy jest podskoczyć ze strachu i, nie daj Boże, wydać ostatnie tchnienie. A ja miałabym na sumieniu osierocone małe jeżątka. Sytuacja była patowa. Wzięłam głęboki oddech i wysunęłam powoli prawą stopę przed siebie, po czym zaczęłam przenosić na nią ciężar ciała, cały czas obserwując Pana Jeża. Oczywiście reakcja jego była natychmiastowa - schował swój maleńki pyszczek w swoje jeszcze bardziej maleńkie łapki. Wyglądał przy tym tak ludzko, że nagle to całe nazywanie go Panem Jeżem przestało mi się wydawać infantylne. Pobiegłam co sił w nogach do drzwi klatki, by zniknąć, zanim znów spojrzy na ciemne podwórko zza pazurków. W podskokach dopadłam okna na pierwszym piętrze i obserwowałam jak znika po drugiej stronie chodnika w ciemnej trawie. Ot takie miłe wieczorne spotkanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz