sobota, 2 września 2017

Dziennik z podróży


Rzecz w tym, że prawdziwa podróż odbywa się gdzieś w umyśle i polega na całkowitym zanurzeniu się w danym miejscu, gdy nikt, przebywający gdzieś indziej, nie może się z nami skontaktować. Jesteśmy sami. Nasze życie zostaje zredukowane do tego, co znajduje się bezpośrednio w zasięgu naszego wzroku, wskutek czego doświadczamy tego mocniej i żywiej, a doświadczenie to kształtuje nasze życie. To nie miejski pejzaż Bukaresztu i innych stolic Europy Wschodniej i Środkowej, które odwiedziłem w 1981 roku, był tak przemożny, ale raczej rozmowy z dyplomatami oraz innymi ludźmi. Prawdziwa rozmowa wymaga absolutnej koncentracji i wyklucza wysyłanie wiadomości po kryjomu, gdy właśnie siedzimy w kawiarni z kimś innym. Jest tak dlatego, że podróż jest linearna - zawsze chodzi o jedno miejsce, pojedyncze doświadczenie lub książkę, które na tyle głęboko zapadają nam w pamięć, że potrafią zmienić nasze życie.



Bukareszt, 13 sierpnia

Lot jest opóźniony, startujemy dopiero po 16. W Bukareszcie lądujemy o deszczowym zmierzchu. Autobusem dostajemy się na dworzec kolejowy. Tam czeka nas kolacja w McDonaldsie. Mam wzrok utkwiony tuż nad lewym ramieniem Filipa, w starszej, przygarbionej pani. Na głowie ma chustę - dokładnie taką jak moja babcia. Patrzę, jak pochłania frytki. Potem bierze się za burgera. Każdy jego element zjada osobno. Obie ucztujemy - ona zajadając, ja patrząc.





Pociągi w Rumunii wciąż wiozą cię wstecz: do świata stali i kurzu, świata nieprzyjemnych tłustych woni, starych ludzi z torbami zakupów i wykrzywionymi twarzami oraz żebraków i domokrążców w łachmanach z wcześniejszej epoki – świata, który niczym w stop-klatce ukazuje biedę komunizmu nawet wtedy, gdy wokół mnożą się tanie linie lotnicze obsługujące loty krajowe. Nie tyle naprawia się infrastrukturę, ile zastępuje ją nową.



Tym razem jadę z Bukaresztu na wschód, do Konstancy. Za oknem rozciąga się doskonała matematyczna powierzchnia, nieskażona żadnym pagórkiem ani inną niedoskonałością, starannie podzielona na pola zbóż i tak odsłonięta, że nagrodą za patrzenie na nią jest sugestia niezbadanej przestrzeni niebios. Być może jeszcze tylko Mezopotamia stanowi tak urodzajną i odsłoniętą drogę na skrzyżowaniu imperiów. Za każdym razem ten wołoski obraz na nowo łamie mi serce.



Brașov, 18 sierpnia


Mijamy wiele bram, niektóre z nich są otwarte, więc bezczelnie do nich zaglądam. W jednej z nich, która szczególnie mi się podoba, widzę starszą kobietę. Penetruje zawartość kontenera na śmieci. Nerwowo ściskam w dłoniach aparat. Mój palec błądzi gdzieś w okolicach spustu migawki. Kobieta mnie dostrzega, przez jedną długą chwilę patrzymy na siebie. Moment wahania mija. Oddaję jej prywatność. Jest nienaruszona.



Obok synagogi stał niewysoki marmurowy obelisk, postawiony całkiem niedawno, na którym wyrzeźbiono płonącą menorę. Napis w językach rumuńskim, angielskim i hebrajskim głosił: "Pamięci ponad 13 000 Żydów, niewinnych ofiar pogromu w Jassach w dniach 23 - 30 czerwca 1941 roku, pod rządami Iona Antonescu. Nie zapomnimy!" Wokół krążyli ludzie, jeździły samochody. Nikt nie zwracał uwagi na te słowa. Uświadomiłem sobie, że jestem sam.



Bukareszt, 27 sierpnia

To ostatni poranek tej podróży. Wstaję po 6. Jadę sama do Katedry św. Jana, chcę zdążyć na 8. Po mszy zatrzymuje mnie mężczyzna, pyta skąd jestem. Próbuje mówić do mnie po rosyjsku, ale po chwili ustępuje. Już po angielsku opowiada mi historię o błogosławionym Vladimirze Ghiku, umęczonym przez reżim Ceaușescu.

Z katedry idę do parku Cișmigiu na śniadanie. Precel i kawa z pobliskiej kawiarni - właśnie tyle potrzeba mi tego poranka. Są tu czarne łabędzie, ale ja długo nie potrafię wybrać ławki, na której usiądę. Gdzieś na trawniku śpią bezdomni, a wśród nich przytulona do siebie dwójka turystów w śpiworach. Łatwo odróżnić ich od siebie. Pomimo że delektuję się samotnością, zazdroszczę im. W końcu znajduję swoje miejsce. Nie jest idealne, ale mijający mnie ludzie uśmiechają się.
Po śniadaniu ruszam w kierunku metra, ale zanim stąd odjadę, chcę jeszcze odwiedzić pomnik Ofiar Holocaustu. Przez szybę widzę kilka ocalałych nagrobków z przedwojennych żydowskich cmentarzy. Antonescu sprzedawał je jak cegły. Ja też jestem tu sama.

Przed powrotem do hotelu zatrzymuję się jeszcze na krótko na stacji Politechnika. Jednak mi tęskno.


Popołudniu wylatujemy do Warszawy, która, podobnie jak Bukareszt, wita nas deszczem.

Wróciliśmy do Polski, a ja nie zgubiłam w Rumunii kapelusza.





[Fragmenty pisane kursywą pochodzą z książki o podróżach po Rumunii, jej historii, polityce i (co dla mnie było równie ważne) o życiu Roberta D. Kaplana W cieniu Europy: Dwie zimne wojny i trzydziestoletnia podróż przez Rumunię, a nawet dalej, którą czytałam w czasie wyprawy. Muszelki pochodzą znad Morza Czarnego.]



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz