niedziela, 4 listopada 2018

Ćma


Był już późny wieczór, gdy usłyszałam trzepot jej skrzydeł obijających się o szybę. Była większa niż jej siostry, których martwe ciała z taką mnogością słaniały się gdzieś w kątach mojego pokoju i które tak pieczołowicie zbierałam do pudełeczka po stalówkach, by później je narysować. Chcesz wejść? Proszę. I już była w środku. Wtedy dopiero zrozumiałam i przestraszyłam się. Zginie jak inne. Poczekaj, wróć, wypuszczę Cię. Ale ona już gdzieś zniknęła.

Rankiem siedziała na szybie. Bardzo ostrożnie otworzyłam okno i pokazałam jej drogę na wolność.


W tym zeszycie Rafał będzie się uczył francuskiego.

wtorek, 4 września 2018

4,44



Trochę się śpieszę, chcę być szybciej w pracy. Schodzę pod rondo razem z gromadką innych, w pośpiechu całkiem podobnych do mnie. On nas zaczepia. Każdego po kolei. Pyta o jedzenie, ale nikt z nas się nie zatrzymuję. Odruchowo kręcę głową, przyspieszam. Nie dziś.

Jestem już kilkadziesiąt kroków dalej, gdy w twarz uderza mnie myśl. Gdzie jest człowiek?

Zawracam, wbiegam po schodach na górę. Na co ma ochotę?

Kupuję mu czosnek, kilka pomidorów, dwie cebule. To wszystko kosztuje mnie 4,44. 

Zawrotna cena człowieczeństwa.


czwartek, 26 października 2017

Jesienne życzenia

Ten ostatni powrót do domu to była podróż zapachów. Najpierw z niespokojnego snu wyrwał mnie intensywny aromat kawy. Chłopak o skórze koloru jej ziaren odkręcił słój, żeby jego sąsiad mógł powąchać, ale ten zapach dotarł aż do mnie, siedzącej po drugiej stronie pociągowego korytarzyka. Zadział na mnie bardzo mocno, niemal jak łyk espresso i przez dobrą godzinę wpatrywałam się w ciemność za oknem. A potem przyszedł czas na tramwaj. Znów nieprzytomna, próbowałam znaleźć sposób, jak przebyć pieszo ostatnie 15 minut do domu. W perspektywie miałam spacer przez wilgotną, ciemną łąkę i piaszczystą drogę pełną dziur-niespodzianek. I właśnie wtedy, po raz pierwszy tej jesieni, poczułam je. Mandarynki. Ich woń dobiegała zza moich pleców. Dwie Hiszpanki o 5 nad ranem w starym tramwaju gdzieś pośrodku niczego obierały sobie w najlepsze mandarynki. Wzięłam głęboki oddech. Ich zapach wciąż był ze mną, gdy po cichutku przekręcałam klucz w drzwiach domu.


czwartek, 7 września 2017

Minęło

Czasem wystarczy wykradziony kwadrans o poranku, kilka akwarelowych plam i czarny tusz, żeby to, co od tak dawna gniecie w serce, znalazło się na papierze. Teraz można odetchnąć, choć na chwilę.


Czas płynie szybciej, niż myślę.

sobota, 2 września 2017

Dziennik z podróży


Rzecz w tym, że prawdziwa podróż odbywa się gdzieś w umyśle i polega na całkowitym zanurzeniu się w danym miejscu, gdy nikt, przebywający gdzieś indziej, nie może się z nami skontaktować. Jesteśmy sami. Nasze życie zostaje zredukowane do tego, co znajduje się bezpośrednio w zasięgu naszego wzroku, wskutek czego doświadczamy tego mocniej i żywiej, a doświadczenie to kształtuje nasze życie. To nie miejski pejzaż Bukaresztu i innych stolic Europy Wschodniej i Środkowej, które odwiedziłem w 1981 roku, był tak przemożny, ale raczej rozmowy z dyplomatami oraz innymi ludźmi. Prawdziwa rozmowa wymaga absolutnej koncentracji i wyklucza wysyłanie wiadomości po kryjomu, gdy właśnie siedzimy w kawiarni z kimś innym. Jest tak dlatego, że podróż jest linearna - zawsze chodzi o jedno miejsce, pojedyncze doświadczenie lub książkę, które na tyle głęboko zapadają nam w pamięć, że potrafią zmienić nasze życie.



Bukareszt, 13 sierpnia

Lot jest opóźniony, startujemy dopiero po 16. W Bukareszcie lądujemy o deszczowym zmierzchu. Autobusem dostajemy się na dworzec kolejowy. Tam czeka nas kolacja w McDonaldsie. Mam wzrok utkwiony tuż nad lewym ramieniem Filipa, w starszej, przygarbionej pani. Na głowie ma chustę - dokładnie taką jak moja babcia. Patrzę, jak pochłania frytki. Potem bierze się za burgera. Każdy jego element zjada osobno. Obie ucztujemy - ona zajadając, ja patrząc.





Pociągi w Rumunii wciąż wiozą cię wstecz: do świata stali i kurzu, świata nieprzyjemnych tłustych woni, starych ludzi z torbami zakupów i wykrzywionymi twarzami oraz żebraków i domokrążców w łachmanach z wcześniejszej epoki – świata, który niczym w stop-klatce ukazuje biedę komunizmu nawet wtedy, gdy wokół mnożą się tanie linie lotnicze obsługujące loty krajowe. Nie tyle naprawia się infrastrukturę, ile zastępuje ją nową.



Tym razem jadę z Bukaresztu na wschód, do Konstancy. Za oknem rozciąga się doskonała matematyczna powierzchnia, nieskażona żadnym pagórkiem ani inną niedoskonałością, starannie podzielona na pola zbóż i tak odsłonięta, że nagrodą za patrzenie na nią jest sugestia niezbadanej przestrzeni niebios. Być może jeszcze tylko Mezopotamia stanowi tak urodzajną i odsłoniętą drogę na skrzyżowaniu imperiów. Za każdym razem ten wołoski obraz na nowo łamie mi serce.



Brașov, 18 sierpnia


Mijamy wiele bram, niektóre z nich są otwarte, więc bezczelnie do nich zaglądam. W jednej z nich, która szczególnie mi się podoba, widzę starszą kobietę. Penetruje zawartość kontenera na śmieci. Nerwowo ściskam w dłoniach aparat. Mój palec błądzi gdzieś w okolicach spustu migawki. Kobieta mnie dostrzega, przez jedną długą chwilę patrzymy na siebie. Moment wahania mija. Oddaję jej prywatność. Jest nienaruszona.



Obok synagogi stał niewysoki marmurowy obelisk, postawiony całkiem niedawno, na którym wyrzeźbiono płonącą menorę. Napis w językach rumuńskim, angielskim i hebrajskim głosił: "Pamięci ponad 13 000 Żydów, niewinnych ofiar pogromu w Jassach w dniach 23 - 30 czerwca 1941 roku, pod rządami Iona Antonescu. Nie zapomnimy!" Wokół krążyli ludzie, jeździły samochody. Nikt nie zwracał uwagi na te słowa. Uświadomiłem sobie, że jestem sam.



Bukareszt, 27 sierpnia

To ostatni poranek tej podróży. Wstaję po 6. Jadę sama do Katedry św. Jana, chcę zdążyć na 8. Po mszy zatrzymuje mnie mężczyzna, pyta skąd jestem. Próbuje mówić do mnie po rosyjsku, ale po chwili ustępuje. Już po angielsku opowiada mi historię o błogosławionym Vladimirze Ghiku, umęczonym przez reżim Ceaușescu.

Z katedry idę do parku Cișmigiu na śniadanie. Precel i kawa z pobliskiej kawiarni - właśnie tyle potrzeba mi tego poranka. Są tu czarne łabędzie, ale ja długo nie potrafię wybrać ławki, na której usiądę. Gdzieś na trawniku śpią bezdomni, a wśród nich przytulona do siebie dwójka turystów w śpiworach. Łatwo odróżnić ich od siebie. Pomimo że delektuję się samotnością, zazdroszczę im. W końcu znajduję swoje miejsce. Nie jest idealne, ale mijający mnie ludzie uśmiechają się.
Po śniadaniu ruszam w kierunku metra, ale zanim stąd odjadę, chcę jeszcze odwiedzić pomnik Ofiar Holocaustu. Przez szybę widzę kilka ocalałych nagrobków z przedwojennych żydowskich cmentarzy. Antonescu sprzedawał je jak cegły. Ja też jestem tu sama.

Przed powrotem do hotelu zatrzymuję się jeszcze na krótko na stacji Politechnika. Jednak mi tęskno.


Popołudniu wylatujemy do Warszawy, która, podobnie jak Bukareszt, wita nas deszczem.

Wróciliśmy do Polski, a ja nie zgubiłam w Rumunii kapelusza.





[Fragmenty pisane kursywą pochodzą z książki o podróżach po Rumunii, jej historii, polityce i (co dla mnie było równie ważne) o życiu Roberta D. Kaplana W cieniu Europy: Dwie zimne wojny i trzydziestoletnia podróż przez Rumunię, a nawet dalej, którą czytałam w czasie wyprawy. Muszelki pochodzą znad Morza Czarnego.]



czwartek, 3 sierpnia 2017

Jacek

- Chcesz wejść do środka? Słońce świeci mi prosto w twarz, gdy tak tu siedzimy.

Drewniane drzwi, na nich wyryte te trzy litery. CMB. Pod nimi krzyż. Wchodzimy do sieni, on zmienia buty.

- To tylko dla wygody - wyjaśnia. Tuż za nami przemyka jego obrażalska kotka. 

Chata, oprócz sieni, składa się z dwóch izb. W pierwszej z nich piec, taki sam stoi w rodzinnym domu mojego ojca. W drugiej szerokie drewniane łóżko, nad łóżkiem ikona Chrystusa Pantokratora. 

Siadamy przy stole, w dłoniach wciąż ściskam blaszany kubek. Kawa jest już jednak zimna. Zaczynam pytać, ja - strasznie ciekawska, on - straszny gaduła. Spędzamy więc razem całe przedpołudnie. 

- Wiesz, jak już coś wybiorę, to całym sobą. Tak było z muzyką, tak było z dziennikarstwem, tak było z rodziną. I tak też jest z chatą. Nie angażuję się we wszystko, długo się zastanawiam. Ale gdy już podejmę decyzję, wkładam w nią całe swoje serce. 

- Ta chata. To kiedyś był spichlerz. Kupiłem ją za grosze. Tak wyglądała tam, gdzie stała wcześniej - podaje mi album. - Wszystkie belki ponumerowałem. Ale, gdy zwiozłem je tutaj, był taki bałagan, że trzy dni leżałem w rozpaczy.

Na belce nad drzwiami data: 1920. Obok mnie regał, sięga aż do sufitu. Kolejny stoi w sypialni. Dużo filozofii i klasyki, nowości zaledwie kilka, trochę reportażu. 

- Wszystkie te książki zebrałem przez ostatnie sześć lat. Większość z nich dostaję albo ratuję przed wyrzuceniem. Mieszkałem kiedyś wyżej - machnięciem ręki wskazuje kierunek. - Ale tamten dom spłonął, a wraz z nim książki, które zbierałem przez całe życie.

Zapominam się i badam wzrokiem jego twarz. Patrzy na mnie i uśmiecha się z zakłopotaniem. Wtedy, w głębokich zmarszczkach wokół jego oczu, odnajduję bezpieczeństwo. I jest coś jeszcze. To chyba dom.       

- Latem mam dużo więcej pracy. Ciągle jest coś do skoszenia, naprawy, muszę też przygotować drewno na zimę. 

Opowiada więcej i więcej. O tym, jak wyglądają jego dni, jakie problemy pokonuje. O tym, czy i jak jest szczęśliwy.

- Odwiedzają mnie tu trzy osoby. Nie, nie rodzina. Widzisz, kiedy podejmujesz taką decyzję, musisz się liczyć z tym, że niewielu przyjaciół zostanie. Ale nie potrzebuję ich więcej. Mam świadomość, że ci, którym na mnie zależy, gdzieś tam są i pewnego dnia znów zadzwonią, przyjadą. I ta świadomość wystarcza. 

Powoli dopijam zimną kawę. To już ostatni łyk.

- Szkoda, że nie przyszłaś wcześniej. Wiesz, gdy padało. Mielibyśmy więcej czasu na rozmowę.

____________________________________________________________________________

Kilka dni wcześniej, zanim poznałam Jacka, zrobiłam zeszyt:



niedziela, 12 marca 2017

Cudowna podróż


Moje najpiękniejsze wakacje? Podróż po Bałkanach. Czekała na upamiętnienie od sierpnia 2015 roku. I choć mój świat od tego czasu tak bardzo się zmienił, nie potrafiłam zostawić tego albumu niedokończonego. To jeden z moich najważniejszych projektów, jeden z tych, które wypływają z najgłębszych miejsc i bardzo długo dryfują po powierzchni, aby doczekać ostatecznego kształtu.